Piekło na ziemi Paweł Kaleta (PDF)




File information


This PDF 1.4 document has been generated by Writer / LibreOffice 4.1, and has been sent on pdf-archive.com on 24/02/2014 at 21:50, from IP address 79.175.x.x. The current document download page has been viewed 1030 times.
File size: 80.3 KB (6 pages).
Privacy: public file
















File preview


Będąc dzieckiem wierzyłem w wiele historii, często nieprawdopodobnych. Nie byłem
jedyny. Tak to już jest, że wiek i naiwność idą w parze, lecz z czasem para ta coraz bardziej się od
siebie oddala, aż w końcu następuje separacja. Krótsza, dłuższa, nieważne, bowiem, tak czy inaczej,
ich ścieżki znów na siebie najdą. W moim przypadku było tak chociażby wczoraj. Wpakowałem się
w niezłe tarapaty, trzeba przyznać. Kiedy rozum mówi głośne „NIE”, to w tym samym czasie coś
innego szepcze ciche „tak”. Nieraz zadawałem sobie pytanie: czym, do cholery, jest to „coś”?
Niemały paradoks, że to co jest mniejsze, cichsze, mniej prawdopodobne staje się większe,
głośniejsze, a co najważniejsze, diabelsko możliwe. Wiele razy uznawałem, że nie ma żadnego
boga, żadnego stwórcy, lecz wiara wracała jak bumerang, jako że ktoś musiał się mną bawić, a ja
musiałem kogoś winić za wszelkie nieszczęścia. Za to, że trafiłem w miejsce, z którego
prawdopodobnie się nie wydostanę, mogłem oskarżać jeszcze Pana–wielkiego–podróżnika, który
zwiedził piekło i oddał mi mapę do miejsca jeszcze gorszego. Nadmienić trzeba, że w mniemaniu
podróżnika piekłem był rodzinny dom, w którym surowi rodzice chcieli wybrać najlepszą drogę dla
swojej pociechy. Ojciec powtarzał mi, że jak będę duży, to mogę być kim tylko zapragnę. Kłamał.
Musiałem pójść w jego ślady, podtrzymując rodzinny interes. Zostałem skrybą, i to nie byle jakim.
Byłem skrybą pracującym na własny rachunek. Siedzę, przepisuję różne zapiski, według własnej
woli, a później sprzedaję. W stolicy nie brakuje majętnych ludzi. Wystarczy znać imię pradziada
jednej z takich osób, a następnie przepisywać księgi słowo w słowo. No, niemal, bo gdzieś między
wierszami wtrąca się imię owego przodka, a następnie jego potomkom sprzedaje się owoc ciężkiej i
brudnej od atramentu, pracy.
Wspominałem już o wczorajszym nieszczęściu, ale zapomniałem opowiedzieć co się stało, a
żeby to zrobić warto sięgnąć pamięcią do pewnego dnia przed miesiącem czasu, a był to...
***
Dzień jak co dzień. Praca w pocie czoła, ale zdecydowanie popłaca. Byłem w połowie
przepisywania księgi o wojnie, która pochłonęła w swoim wirze królestwa na południe stąd. Trwała
ona niemal trzydzieści lat od czasu panowania Eldricka I, co daje wniosek, że zakończyła się
jakieś... psia mać, nigdy nie byłem dobry w arytmetyce. Nie moja działka. Po paru chwilach dumnie
stwierdziłem, że jej koniec nastąpił sto dwadzieścia siedem lat temu. Kiedy byłem tak zajęty
odejmowaniem jednej daty od drugiej, do mojego małego królestwa wszedł mężczyzna. Lniane
spodnie, koszula, kurtka, nawet jego kapelusz i torba były lniane, ale nie przykuło to mojej uwagi
tak, jak ten kawał pergaminu w tych obtartych dłoniach. Wzrok miał wbity gdzieś w jego centralny
punkt. Był tak skupiony, że mógłby wzniecić iskrę w tym jednym punkcie. Czy ja istnieję?
Wchodzi człowiek do twojej pracowni i ma głęboko w poszanowaniu twoją obecność. Mogłem
zadać sobie inne pytanie? Muszę przyznać, że czułem się nieswojo, ale... nie, nie było tu żadnego
„ale”, po prostu czułem się nieswojo. Klient, o ile to rzecz jasna dobre określenie, w końcu zwrócił
na mnie uwagę.
– Witam – zaczął, chowając pergamin do plecaka, a wyciągając w zamian grube, brązowe
tomisko – zwą mnie wielkim podróżnikiem, choć prościej będzie, jeżeli będzie pan mówił do mnie
Alan, panie...?
– Dogmi – odparłem, gdy uświadomiłem sobie, że próbuję wzrokiem przebić się przez materiał
torby, żeby spojrzeć na tajemniczy pergamin. – Terry Dogmi.
Kolejne zdarzenie, które wręcz zmusza do zastanowienia się nad nim. Ludzie przychodzą do
mnie, aby zakupić już przepisane dzieło, rzadziej, aby dać zlecenie, by jakieś przepisać. Wchodzą
do mojej pracowni, czytając wcześniej szyld „Terry Dogmi. Twój skryba”, a większość z nich nie
wie, jak się nazywam. A może to jakaś forma uprzejmości? Nie wiem.
– W czym mogę służyć?
– Chciałbym wykonać kopię tej oto księgi – położył brązową księgę na ladzie przede mną. – Jeżeli
oferuje pan dodatkowe usługi dodające, powiedzmy estetyki, to chciałbym również z nich
skorzystać. Jest to prezent dla mej siostry.
– Oferować, oferuję, ale nic darmo, Alan – pozwoliłem sobie na śmiałość w imię zarobku.

Musiałem wyjść na niezłego chciwca, ale co tam.
– Oczywiście, Terry – nie wiem czemu, ale poczułem nutkę ironii w jego wypowiedzi. – Nic
za darmo. Nie urodziłem się przecież wczoraj.
– Samo przepisywanie będzie kosztowało około stu monet. O jakiej kwocie mówimy?
– Powiedzmy, że tysiąc monet.
Tysiąc? Za tysiąc monet mogłem nawet zabić własną matkę, gdyby żyła. Żartuję, nie
zrobiłbym tego, ale to spora kwota.
– Wiesz, Terry, opuściłem mój rodzinny dom wieki temu. Przeklęte piekło na ziemi. Dogadywałem
się tylko z moją siostrą, z Lucy.
– Musiało być naprawdę ciężko – a mnie gówno to obchodzi, ale nie mogę stracić takiej fortuny,
więc tak w razie czego może pociągnę jeszcze tę rozmowę. Nie będę go zbywał.
– Było, proszę wierzyć. Zawsze chciałeś być skrybą?
– Nie, ale ojciec był niezłym oszustem – Nawet uśmiechnąłem się delikatnie na wspomnienie jego
słów: „Jak dorośniesz, to zostaniesz kim tylko zechcesz”. – Koniec końców, wylądowałem tutaj, ale
polubiłem tę robotę.
– A ja miałem zostać przeklętym lekarzem, ale byłem sprytniejszy i się zmyłem. Ruszyłem w
świat.
Idź już, nie opowiadaj czasami swoich przygód. Ciche błagania niekiedy przynoszą skutek.
Czemu nie mogły teraz? Wysłuchałem całej historii, powtarzając co rusz w duchu „tysiąc”.
Większość ludzi ma swoją szczęśliwą cyfrę, również miałem, lecz cyfra zamieniła się w okrągłą
czterocyfrową liczbę. Życie potrafi być szczęśliwe.
Alan przed wyjściem dał mi zaliczkę w postaci dwustu monet. Nawet, jak nie odwiedzi
mojej pracowni za miesiąc czasu, tylko miesiąc, to powiedzmy, że już dostałem wystarczające
wynagrodzenie.
Gdy wychodził raz jeszcze rzuciłem okiem na lnianą torbę.
***
Dni mijały, a ilość stron, które miałem przepisać zmniejszała się w zawrotnym tempie. Nie
byłem pewien, czy wystarczającym, lecz gdybym zmniejszył ilość snu, to byłem pewien, że dam
radę. Najgorszy był widok tamtego pergaminu, strony, która nawet nie była zapisana. Nie mogłem
popełnić błędu, więc musiałem wyrzucić obraz z pamięci. Gdyby cholerny podróżnik nie wlepił w
niego swojego wzroku, to teraz byłoby sporo prościej, mógł nawet trzymać pergamin w dłoniach.
Nie zwróciłbym na to, aż takiej, uwagi. Co się stało, to się nie odstanie.
Stało się wedle moich przypuszczeń. W ostatnim tygodniu pracowałem dłużej. Pergamin już
mnie tak nie ciekawił. Moja fascynacja tym przedmiotem była obłędem. Uświadomiłem sobie to
parę godzin temu. Dawno tak nie pracowałem, ale musiałem. Przyjętej fuchy się nie odrzuca, bo
można stracić dobrą opinie wśród mieszkańców. Tego zlecenia się nie odrzuca, bo można sporo
stracić. Okrągły tysiąc.
***
Artystyczne pismo, pierwszej jakości papier oprawiony w najdroższą dostępną na rynku
skórę, z końskim włosiem, aby móc zaznaczać fragmenty książki. Za około dwie godziny miał
przyjść klient, żeby odebrać zamówienie. Słaniałem się z nóg, ale moim obowiązkiem było
czekanie na swoim stanowisku. Chodziłem, nie chciałem siadać, aby przypadkiem nie zasnąć. Jak
to jest, że dopiero, gdy skończy się wykonywać pracę, na której danej osobie zależy, ciało
przypomina o swoim istnieniu, zupełnie, jakby wcześniej się o nim zapomniało. Prosi o
zaspokojenie: pragnienia, głodu, potrzeby snu. Umysł ludzki jest niezbadany. Ciekawi mnie, czy
kiedyś, gdy wszystko się rozwinie, a ludzie będą o wiele mądrzejsi niż aktualnie, to czy jego

tajemnice się ujawnią. O ile oczywiście nie nastąpi różnego rodzaju katastrofa, która zatrzyma
rozwój, albo nawet zniszczy aktualny jego dobytek. Wizja końca, która przemknęła mi na moment
przez myśl, była niezwykle uspokajająca. Aż chciałem, żeby świat zalał się w tym momencie
morzem ognia.
Alan przybył parę minut przed czasem, ale nie wadziło to w niczym specjalnym, skoro
skończyłem pracę wcześniej. Będę mógł się wcześniej położyć. Pokazałem mu gestem dłoni, aby
zaczekał moment, Księga główna oraz jej młodsza – piękniejsza – siostra, leżały na ławie. Wziąłem
obie do ręki i wróciłem do lady, przy której obsługiwałem klientów.
– Oto oryginał – Położyłem jedną z ksiąg.
– A zlecenie?
– Kopia będzie za pewien czas – Spojrzałem na pojedynczą monetę, leżącą na jednej z wcześniej
przepisanych dzieł, a on podążył za moim spojrzeniem.
– No tak. Gdzie moja głowa... – Rzucił spory mieszek.
Wziąłem sakwę do ręki. Pierwszy raz widziałem tak dużą. Potrząsnąłem nią delikatnie, a
mnóstwo metalowych elementów odpowiedziało mi przyjemnym pobrzękiwaniem. Niemałą chwilę
zajęło mi przeliczenie wszystkich monet. Zgadzały się. Król powinien wprowadzić monety o
różnych wartościach, ale co ja się znam.
– Mogę pożyczyć od pana pióro i inkaust na moment? – zapytał ze sporą dozą pewności
siebie, jakby wiedział, że nie odmówię.
– Jasne, nie ma żadnego problemu.
Podałem mu to, o co poprosił. Widziałem jak składa życzenia urodzinowe dla swojej siostry,
z która dawno się nie widział. Trochę mu zazdrościłem, ale nie wiedziałem do końca czego.
– Cholera – spojrzał na mnie spode łba – aż mi trochę pana żal. Powinieneś zrobić sobie
wolne. Oczywiście po tym, jak się wyśpisz, Terry, bo wyglądasz mizernie.
– Co ty nie powiesz, Alan – normalnie rozwinąłbym bardziej wypowiedź o to, że ta książeczka
mała nie była, przy czym zwróciłbym uwagę jeszcze na parę mankamentów, ale, psia mać, miał
rację. Byłem wyczerpany.
– Wszystko jedno kto – zaczął, wyciągając i kładąc pergamin na ladzie – ja już miałem takich
rzeczy od groma. Teraz pana kolej. Zdrowia życzę, tak na pożegnanie.
On wyszedł, ja zostałem. To, że zostałem było oczywiste, ale dotyczy to wyłącznie mojego
ciała, bo umysł chyba gdzieś odfrunął. To był ten pergamin. Nie wiem skąd to wiedziałem, ale
wiedziałem. Może to intuicja? Niektóre rzeczy się wie, i tyle.
***
Włosy wkrótce wytrącą swoją czerń, zostawiając siwe nitki, których będzie coraz mniej, i
mniej. Może źle zapatruję się na czas. Zawsze mi szybko płynął, więc wkrótce oznacza dla mnie
tyle, co parę lat dla niektórych. Przywykłem do statyczności w dynamice miasta. Niby zgiełk, spory
ruch, a jednak wszystko stoi bezwładnie w miejscu, może prócz mojego rozumu, bo nie wiem, co
mi odbiło, aby chcieć wyruszyć trasą wyznaczaną przez mapę. Na pergaminie, który otrzymałem,
były wymalowane: rzeki, góry, nieistniejące już miasta, więc owszem - mapą. Przepisując księgę za
księgą, spora część wiedzy zawartej w tych rzeczach martwych, przechodzi płynnie przez umysł,
gdzieś tam się zapisując. A zapiski te mogłem wyciągnąć z pamięci, aby rzucić na mapę okiem
eksperta. Od celu dzieliło mnie parę godzin, a wiadomo, że nie mogłem wyruszyć, nie
przygotowując się. Zakupiłem torbę, łopatę, kilof oraz parę innych rzeczy, których pewnie nie
wykorzystam. Po co mi to wszystko? Po jaką cholerę? No tak, dlatego, że pośrodku pergaminu była
wyrysowana skrzynia wypełniona dobytkiem. Można było dostrzec w nim klejnoty i monety. Mam
nadzieję, że ze szczerego złota. Może w ogóle powinienem mieć nadzieję, żeby skrzynia tam była, a
jak ją zobaczę powinienem mieć nadzieję, że jest w niej sporo bogactw, a potem dopiero mogę mieć
nadzieję, że kosztowności są prawdziwe. Jeżeli nadzieja naprawdę jest matką głupich, to byłem w
tym momencie najgłupszym człowiekiem, który kiedykolwiek chodził po ziemi.
Nie wracałem do mojego piętrowego domku, z pracownią na parterze. Rzadko wyruszałem

do bibliotek, dworków szlacheckich i innych miejsc, do których wzywała mnie praca. Wtedy świat
zdawał się być ograniczony do tego jednego miejsca, a teraz, gdy przekroczyłem mury miasta,
wydawał się stawać przede mną otworem, mimo że miałem również jeden cel na mapie świata, a co
w tym przypadku idzie w parze, na mapie, mam nadzieję, skarbu.
***
Powinienem dać sobie spokój z takimi wyprawami. Już to wiem. Po fakcie. Po tym, jak
trafiłem do tej piekielnej groty. Właściwie, to sam nie wiem czemu przywołałem moje myśli od
czasu kiedy dostałem tę fuchę. Tylko sprzed miesiąca. Jeżeli przed śmiercią całe życie przepływa
przed oczami, to jeszcze nie umieram. Postawiłem zaledwie krok na tej niechybnej drodze ku
śmierci, ale czuję, że był to krok milowy. Wczoraj wyszedłem z miasta, dziś jestem w tej jaskini.
Podoba mi się ta zmiana, cholernie. Najgorsze jest to, że wejście do groty ujawniło się dopiero,
kiedy zapadła mi się ziemia pod stopami. Czy tym wejściem nie mógł być ogromny otwór w jakiejś
górskiej skale. Miałbym przynajmniej wybór – wejść lub nie. Co się będę oszukiwał? I tak bym
wszedł. Różnica była taka, że nie spadłbym z wysokości około dwudziestu stóp, a noga byłaby w
porządku. I w takich właśnie chwilach, wiara w stwórce przybywa. Bumerang.
Przeszły mnie ciarki na wspomnienie wczorajszej nocy. Siedziałem tu jak teraz, z tym że
zimny oddech nocy otaczał moje ciało w lodowatym chłodzie. Katar ściekał mi z nosa. Nie jestem
przygotowany na nadejście kolejnej. To zbyt dużo dla mojego słabego ciała. Parę godzin później
przyszła lekka mżawka. Pragnienie, które wyparłem z mojej świadomości, powróciło, przybierając
na sile. Woda wlewała się z otworu nade mną, i spływała po ścianach jaskini. Oparłem głowę o
skałę, kierując ją ku górze. Otwarłem usta i czekałem na kolejne krople deszczu, wyłapując każdą
językiem niczym żaba swoje owadzie ofiary. Nie odczuwałem głodu.
Przez ostatnie dwa tygodnie jadłem dość mało, poświęcając ten czas na przepisywanie
brązowej księgi Alana. Jego siostra, Lucy, musiała być naprawdę bogobojna. Dzieło dotyczyło
stworzenia świata. Pierwszego dnia stwórca pracował, drugiego również, i tak do szóstego,
włącznie. Pracował sześć dni, więc nie był typem nieroba. Niektórzy pracują po siedem dni, a nie
wychwala się ich tak jak jego. Zależy to od pozycji? Chłopi pracują, w pocie czoła, na roli, i nikt
nie wychwala ich pracy, taki król natomiast raz pomógł przenieść jeden worek ze zbożem do
spichlerza oddalonego o parędziesiąt stóp, a czyn ten był na ustach całego królestwa. Jaki to nasz
władca jest pracowity.
Przestało padać. Ostatnie krople spływały po skale, nie śpiesząc się, a ja nadal byłem
spragniony. Zbliżała się noc. Moja lewa, złamana noga leżała równo na ziemi, zaś prawą zgiąłem i
oplotłem rękami, przyciskając głowę do kolana. Raz, że chciałem utrzymać ciepło ciała, zwijając
się w kłębek, a dwa, że nie chciałem spoglądać, nawet kątem oka, na opuchliznę. Żałuję, że
przepisywałem również księgi medyczne. Jeżeli przeżyję, to wiedziałem, że będę musiał pomachać
na pożegnanie mojej nodze. Nie wiem, czy poradzę sobie bez niej. Ale jest dobrze, zaczynam
myśleć optymistycznie, bo coraz mniej wierzę, że skończę tutaj. Trwało to zaledwie moment, bo
znów czarne myśli przebiegły mi przez głowę.
– Ojcze... – zacząłem szeptem – przez moment nie param się zawodem, a ty już mnie
karzesz za to, że nie wykonuje tego, na co mnie skazałeś?
To było idiotyczne. Ktoś, kto nie żyje nie jest w stanie odpowiedzieć, a tym bardziej
usłyszeć czyjegoś głosu. Nie jest w stanie zupełnie nic zrobić, poza leżeniem sztywno sześć stóp
pod ziemią, a mimo to nie jestem jedynym, który próbuje rozmawiać ze zmarłymi. Musimy mieć
zapisaną gdzieś w sobie informację, że to czego nie ma, może jednak być. Nie ma możliwości, że
ojciec mnie usłyszy, a jednak być może to zrobi.
***
Księżyc, zamknięty w pełnym okręgu, rzucał swą poświatą w szczelinę nade mną. Słup
światła, stworzony w jaskini, zdawał się podtrzymywać strop skalny, aby nikt więcej nie wpadł do

środka. Zupełnie, jakby wszystko było przeciwko mnie, jakbym był jedyną ofiarą. W tej oto chwili
miałem ochotę umrzeć, ale nie chcę być jedyny. Wolałbym, aby cała ludzkość przeżyła to samo co
ja, a dopiero potem świat może zalać morze ognia... albo może lepiej niech się to stanie teraz. Jest
mi cholernie zimno. Od paru godzin siedzę skulony, redukując odczuwalne zimno. Pozycja ta jest
zupełnie niewygodna, ale może się jeszcze nie poddam. Mój słuch z niewiadomych przyczyn
znacznie się wzmocnił, ujawniając mi dźwięki zwierząt, żyjących trybem nocnym. Sowy były
niezwykle hałaśliwe podczas swych łowów. Odgłosy dziczy popychały mnie jednak w stronę tej
niechęci do życia. Oparłem się plecami o skalną ścianę. Nie obchodziło mnie już, co się stanie, a
raczej nie miałem już sił zastanawiać się nad tym, co może się stać. Byłem tak zmęczony, że
powieki same opadały na dół, lecz podnosiłem je z powrotem do góry. Ciało było zmęczone, lecz
umysł jeszcze moment wytrzyma. Jak ułożyłem odpowiednio głowę, to smugi deszczu delikatnie
mieniły się blaskiem, co zachęcało mnie, żebym próbował jeszcze wytrzymać. Pomyślałem, że miło
byłoby umrzeć z takim widokiem, jako ostatnim, który ujrzałem w życiu, także nie zamykałem
powiek.
Umysł potrafi płatać niezłe figle, gdy nie da się mu odpocząć, a że ostatni raz spałem dwa
dni temu, jadłem niecałe dwa, a piłem około pięciu godzin temu, to jest on dźgany z każdej ze stron
nieprzyjemnymi myślami. Gdy zmusiłem się, by podnieść dłoń i utrzymać ją na moment na tle
strumienia światła, to wydawało mi się, że nie miałem kciuka. Może nie było to złudzenie. Nie chcę
teraz upewniać się w tej kwestii, szczególnie, że czułem, jak ruszam wszystkimi pięcioma palcami
u ręki. Zaufać oczom czy mózgowi, który krzyczy: „Hej! Masz pięć palców u każdej ręki, więc nie
martw się, i daj mi wreszcie odpocząć”? A może jedno kłamie przez drugie? Coś czego nie ma,
musi gdzieś tam być, pomyślałem.
Mijały kolejne godziny. Jak ktoś by mnie teraz znalazł, to wątpię, aby mnie uratował. Nie,
że nie próbowałby, ale nie dałby rady. Było już za późno. Dotknąłem ręką mojej złamanej nogi.
Opuchlizna musiała przypominać wielki kamień. Już po nodze. Około dwóch godzin do wschodu...
co ja mówię? Nie wiem która była naprawdę godzina. Noc, równie dobrze, mogła trwać dopiero
godzinę lub dwie. Załóżmy jednak, że za dwie godziny słońce wyjrzy zza nieboskłonu. Trzeba
podtrzymywać nadzieję, bo im mniej do dnia, tym bardziej chce mi się żyć.
Przestałem przejmować się tym, co widziałem. Pająki czy nietoperze nie były mi straszne,
mimo że tych pierwszych bałem się cholernie. Ten strach miał jakąś specjalistyczną nazwę, lecz
wyleciała mi z głowy. Kończyła się na „fobia”. Tego mogłem być pewien. Za dziecka niezwykle
bałem się starych ludzi, po prostu napełniali mnie panicznym strachem. Właściwie nie byli to tylko
starzy ludzie, bo do tej grupy zaliczałem wszystkich ze zmarszczkami. Ciekawe, jakby nazwać taki
lęk? O czym ja teraz myślę? Widziałem wiele rzeczy, i tych mniejszych, i tych większych, a nawet
ten niedźwiedź, który stanął w świetle, nie napełnił mnie strachem. Łzy napłynęły mi do oczów.
Zacząłem popadać w fazę żalu, z której nie mogłem się wyrwać. Przyjąłem to zlecenie, a to
wystarczyło, aby pociągnąć kilka innych wydarzeń za sobą. Miałem ochotę chwycić za kilof, który
kupiłem w mieście, wziąć zamach i wbić sobie go w łeb. Łzy spłynęły mi po policzkach, a
następnie wpadały do ust. To była ta chwila, kiedy byłem pewien, że na pewno nie chcę umrzeć, i
że chęć do życia już mnie nie opuści.
– Kim jestem?! – krzyknąłem tak głośno, jak tylko było mnie stać.
– Twoim największym koszmarem – Usłyszałem, jak echo moich słów przeinacza się w zupełnie
inne zdanie.
Czyj był ten głos? On... on był mój. Słyszenie głosów, których nie ma, to objaw
paranoi. Cóż, więc każdy jest paranoikiem, słysząc swoje myśli, z tym że to nie były wcale moje
myśli. One należały do innego mnie, do tego złego mnie. Jestem Terry Dogmi, jestem swoim
własnym przeznaczeniem, jestem swoim własnym bogiem. Fala wspomnień uderzyła moją głowę.
Widziałem wiele obrazów z całego świata, a przecież nawet w tych miejscach nie byłem. Kim
jestem? Cholernym stwórcą, dotarło do mnie. Kazałem jaskini rozświetlić się blaskiem, a wszystko
zalało się kolorem skały. Noga naprawdę wyglądała źle, ale nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych,
więc szybko ją wyleczyłem.
Kiedy rzeźbiłem schody, aby wyjść na zewnątrz, przypomniała mi się dedykacja księgi,

którą Alan chciał podarować siostrze:
„Obyś spełniła swoje marzenia, ratując ludzi przed złym, moja droga Lucy Fair,
Alan”,
Zaczekałem trochę czasu w jaskini, czując, że czegoś nie rozumiem. Spojrzałem na otwór, w
który wpadłem dwa dni temu. Było w nim coś strasznego. Zobaczyłem jak obraz za nim się
rozmywa. Zacząłem wspinać się po schodach. Dzisiejszy dzień będzie upalny, stwierdziłem. Na
potwierdzenie mych słów ujrzałem morze ognia, zatapiające w swych objęciach bujną zieleń
okolicznych lasów. W oddali też się paliło. Gdyby nie to kim byłem, nie widziałbym nic przez ten
dym, ciągnący się po całym świecie. To jest dopiero piekło na ziemi, Alan.






Download Piekło-na-ziemi-Paweł-Kaleta



PiekÅ‚o-na-ziemi-PaweÅ‚-Kaleta.pdf (PDF, 80.3 KB)


Download PDF







Share this file on social networks



     





Link to this page



Permanent link

Use the permanent link to the download page to share your document on Facebook, Twitter, LinkedIn, or directly with a contact by e-Mail, Messenger, Whatsapp, Line..




Short link

Use the short link to share your document on Twitter or by text message (SMS)




HTML Code

Copy the following HTML code to share your document on a Website or Blog




QR Code to this page


QR Code link to PDF file Piekło-na-ziemi-Paweł-Kaleta.pdf






This file has been shared publicly by a user of PDF Archive.
Document ID: 0000148419.
Report illicit content