INNOWIERCA (PDF)




File information


This PDF 1.4 document has been generated by Adobe InDesign CS3 (5.0) / Adobe PDF Library 8.0, and has been sent on pdf-archive.com on 16/02/2015 at 16:04, from IP address 178.36.x.x. The current document download page has been viewed 947 times.
File size: 317.47 KB (61 pages).
Privacy: public file
















File preview


Anira Wojan

Innowierca

1

PROLOG

Bar na szóstym pi´trze hotelu „Inglaterra” mia∏ urok kolonialnego azylu.
Gdyby nie zu˝yta tapicerka foteli i bezczelne twarze kelnerów zbijajàcych tu
fortuny na handlu twardà walutà, mo˝na by sàdziç, ˝e jest rok czterdziesty
trzeci, najdalej siódmy, i nikt nie s∏ysza∏ jeszcze o Fidelu. Od po∏udnia powietrze nawet nie drgn´∏o. Zwyk∏e o tej porze roku bryzy, smagajàce lekkim
prysznicem sta∏y làd, cich∏y, a Santiago de Cuba szykowa∏o si´ do tropikalnych deszczów.
Chmara ma∏ych ptaszków, nie wi´kszych od europejskiego wróbla, opada∏a
co i raz t´czowà wst´gà na balustrad´, obryzgujàc ∏ajnem stolik zarezerwowany dla goÊci z pokoju pi´çset trzy.
– Una mierda! – ryknà∏ na ca∏e gard∏o stary Guillermo. On jeden móg∏ sobie
na to pozwoliç. Tego wieczora, podobnie jak przez ostatnich dwadzieÊcia
osiem lat, to on rzàdzi∏ tarasem „Inglaterra”. A przecie˝ nawet tak ustawiony
agent aparatu bezpieczeƒstwa, przez kelnerów i sprzàtaczki nazywany Senior Primero, nigdy nie zdo∏a∏ doprosiç si´ o zamontowanie kawa∏ka siatki,
choçby nad samym barem. Cholerny burdel – pomyÊla∏ na widok pary z pokoju pi´çset trzy. – Niech im nasrajà do talerza!
Skinà∏ jednak na m∏odego kelnera, uprzejmie wabiàc pana i panià Perez Diaz
uÊmiechem pe∏nym imponujàcych, bia∏ych z´bów.
– Jak zwykle pod parasolem? – zagadnà∏ albinos, ch∏opak z wypomadowanà k´pà zupe∏nie jasnych w∏osów, jakie na Karaibach widuje si´ niezmiernie rzadko.
– Nie, usiàdziemy z widokiem na calle. – Pan Perez Diaz sprawia∏ wra˝enie
wyluzowanego faceta. – Musz´ popatrzeç na dziewczyny. Moja jest
wy∏àczona.... – mrugnà∏ porozumiewawczo do kelnera za plecami swojej
˝ony, Catherine.
Tego wieczora Pani Perez Diaz by∏a pi´kniejsza od innych kobiet. Z∏ota
kaskada lÊniàcych w∏osów sp∏ywa∏a na obna˝one plecy, parzàc oczy tubylców nielicznych jeszcze goÊci. Prawdziwy t∏um schodzi∏ dopiero po dziewiàtej
i wtedy ca∏y hotel zaczyna∏ si´ upajaç rumem nocy... Kto przy zdrowych
zmys∏ach siedzia∏by w dusznym pokoju z wyjàcà klimatyzacjà?

– Prawdziwy skarb – pomyÊla∏ z satysfakcjà Perez Diaz, obserwujàc zza
ciemnych szkie∏ spojrzenia kelnerów po˝erajàce wystawny biust kobiety, która
od niedawna by∏a jego ˝onà. – Do tego jesteÊ mi potrzebna, francesa...
3

Rozejrza∏ si´ po tarasie. Trzy stoliki zaj´te przez gringos, a raczej cojones,
jak nazywa∏ holenderskich dziennikarzy, których widywa∏ tu przez ostatnie
dni, a z boku zupe∏nie nowa twarz cz∏owieka z Azji.
– Podobny do indigeno – zdziwi∏ si´ Perez Diaz. Sam by∏ Metysem. Królem
Kolumbii i obywatelem Êwiata.
– Dawno nie by∏am w tak pod∏ym miejscu, Cachorro – westchn´∏a Francuzka Catherine Jacob, jego ˝ona.
– Wiesz, ˝e ci to wynagrodz´... – ze Êmiechem skinà∏ na kelnera. – Szampana para la senora!
Przez nast´pne pó∏torej godziny paƒstwo Perez Diaz bawili si´ dosyç dobrze.
Tu˝ po dziesiàtej Cachorro niespodziewanie zostawi∏ ˝on´ samà i zniknà∏ na
trzy kwadranse. Catherine ch´tnie wda∏a si´ w drinki przy barze, który o
tej porze by∏ ju˝ mocno oblegany przez hotelowych goÊci. Cz∏owieka z Azji
wÊród nich nie by∏o. Pó∏ godziny wczeÊniej pan Lee Fu wróci∏ do pokoju,
który zajmowa∏ w najgorszym skrzydle budynku, na pierwszym pi´trze, bez
okna, z wylotem na ponurà i pozbawionà Êwiat∏a studzienk´ wentylacji.
Perez Diaz spodziewa∏ si´ zastaç drzwi otwarte. Takie szczegó∏y ustalono
kilka tygodni wczeÊniej w Miami, gdy sekta nawiàza∏a kontakt z kokainowym
baronem, don Pedro Navarro vel Chico, jednym z najmocniejszych ludzi
pracujàcych dla Cachorro. Zgodzi∏ si´ na spotkanie, mimo odrazy. Nie mia∏
zaufania do tych, co du˝o mówià. A ju˝ ci z Goràcego S∏oƒca! Jednak musia∏
przyznaç, ˝e w∏aÊnie to stanowi∏o o ich sile. Blisko sto milionów wyznawców na ca∏ym Êwiecie, armia nie do pokonania.– Cachorro mia∏ nadziej´, ˝e
cz∏owiek z Azji oka˝e si´ tym, kogo od wielu miesi´cy szuka∏.
Zale˝a∏o mu na tym, ˝eby go spotkaç. W∏aÊnie jego. Przyjà∏ do wiadomoÊci
„scenariusz kubaƒski”, choç w duchu planowa∏ odwet za trzy sp´dzone na
wyspie dni, gdy czeka∏ na pojawienie si´ Azjaty. Nie mia∏ w zwyczaju przyjmowaç cudzych regu∏. Tym razem zrobi∏ wyjàtek, coÊ wi´cej ni˝ wyjàtek... to
by∏ kredyt, krótki i drogi, jak wszystkie.

Pchnà∏ drzwi – je˝eli ustàpià, znaczy ˝e Santiago z bratem sà ju˝ w Êrodku i zabezpieczajà teren. Los perros stali po dwóch stronach niewielkiego
pokoju, w znudzeniu obserwujàc Azjat´, który zastyg∏ pomi´dzy nimi w
pokracznej pozycji startujàcej do lotu czapli. Chiƒczyk nie zwraca∏ uwagi
na towarzystwo obcis∏ych bia∏ych polo, lecz widok Cachorro natychmiast
przekszta∏ci∏ w´ze∏ jego cia∏a w g∏´boki uk∏on powitalny. UÊmiechnà∏ si´
wcià˝ nie podchodzàc. Si´gnà∏ po pilota i w∏àczy∏ ekran telewizora. Lokalna
stacja nadawa∏a zabawny czeski film z lat siedemdziesiàtych. Z satysfakcjà
podciàgnà∏ g∏oÊnoÊç do granicy niezrozumia∏ego be∏kotu, a sam zwróci∏ si´
4

do Kolumbijczyka bulgoczàc jak zatkana kanalizacja:
– Bienvenido Senior Perez Diaz. Es un honor de veros hoy dia. El Sol
es Caliente. – Cachorro ju˝ nie lubi∏ tego faceta. Azjata wskazywa∏ teraz
z uÊmiechem fotel przystawiony tu˝ do ryczàcego telewizora. Sam usiad∏
obok, na ratanowym krzeÊle. Santiago z bratem nawet nie drgn´li, jakby ich
obecnoÊç by∏a tylko optycznym z∏udzeniem. G∏ówne przykazanie ochrony:
patrzeç i nie byç widzianym.
Po chwili milczenia Lee Fu si´gnà∏ do wewn´trznej kieszeni marynarki, skàd
wyjà∏ z∏o˝onà we czworo kartk´ cienkiego, luksusowego papieru. Perez Diaz
bez s∏owa rzuci∏ okiem na coÊ, co przypomina∏o rysunek czarnym tuszem na
pó∏przezroczystej kalce. W rzeczywistoÊci by∏ to schemat struktury Goràcego S∏oƒca w bazach wojskowych na pó∏kuli pó∏nocnej. Cachorro zrozumia∏
to dopiero, gdy Chiƒczyk zakreÊli∏ palcem w powietrzu ko∏o i wskazujàc na
plan kilkakrotnie powtórzy∏:
– El Sol Caliente, el Sol Caliente, el Sol Caliente.....
Perez Diaz pokiwa∏ g∏owà:
– Esta bien, don Lee, esta bien...
Nie sili∏ si´ na komentarze. By∏ uprzedzony, ˝e Azjata zna zaledwie kilka
zdaƒ po latynosku.
– Senior Perez Diaz – odezwa∏ si´ w koƒcu cz∏owiek z Azji – usted problema? Policia internacional? Interpol? Europa? Asia? America? El Sol Caliente no problema... El Sol Caliente toda informacion, todo servicio... Senior
Perez Diaz mucho negocio con El Sol Caliente.
– Alemania?
– Puede ser...
– Rosia?
– Si, puede ser todo el mundo, senior Diaz.

– Vale. Que sea... Polonia. Cuando?
Twarz Azjaty zastyg∏a na d∏u˝szà chwil´, jakby nie chodzi∏o o wysi∏ek umys∏u,
lecz o kontemplacj´ dzie∏a sztuki.
– D o s m e s e s, – powiedzia∏ w koƒcu – dos meses algo especial. Espectaculo para senior.
Perez Diaz obdarzy∏ go szerokim uÊmiechem bulteriera. W ciàgu jednej
sekundy móg∏ Chiƒczyka wydmuchaç jak ˝ab´.
– Me gustan los espectaculos, don Lee. Hasta pronto, entonces.
– Gracias, senior Perez Diaz...
***

5

ROZDZIA¸ I
Tego dnia kawa wydawa∏a si´ lepsza ni˝ zwykle. Joan przymkn´∏a powieki
wspominajàc s∏odki zapach Montrealu. W g∏´bi serca us∏ysza∏a echo ostatnich s∏ów Pierre’a:
– Don’t go there. I tell you: „War Saw” to Wojenna Pi∏a.
Wtedy, szeÊç miesi´cy wczeÊniej, nie pos∏ucha∏a przestrogi Pierre’a. Sta∏a
na górnym pok∏adzie w t∏umie tysiàca innych pasa˝erów ostatniego rejsu
„St. Ferdidurke”, którzy, jak ona, zapragn´li ujrzeç Europ´. Jecha∏a do Warszawy odnaleêç kamienic´ na ulicy Z∏otej, suteren´, w której urodzi∏ si´
ojciec, wszystko co zna∏a z opowiadaƒ „doktora”. Jeszcze w szpitalu, gdzie
w koƒcu sam le˝a∏ chory na bia∏aczk´, Joan nigdy nie mówi∏a papa, pere,
czy jak chcia∏a matka dear father, zawsze „doktor”.
Tymczasem zamiast domu pod numerem piàtym od dwóch lat sta∏ wie˝owiec
Hyatta. Zaraz po przyjeêdzie Joan posz∏a tam na kaw´. Ws∏uchujàc si´ w beztroski gwar m∏odych prawników opartych o wypolerowane blaty zrozumia∏a,
˝e czeka jà w tym mieÊcie samotny los nauczycielki angielskiego.
Po przeciwnej stronie ulicy m´˝czyzna w ochrowym kapeluszu wszed∏ do
budki telefonicznej. Przez krótkà chwil´ trudno by∏o mieç pewnoÊç, ale
mignà∏ znajomy profil
– Stefan?
M´˝czyzna szybko odwiesi∏ s∏uchawk´, czy si´ nie dodzwoni∏ – zaraz
wybieg∏. Nie wiedzieç czemu wysz∏a mu na spotkanie.
Z Nowego Âwiatu wpad∏ wprost w jej obj´cia.
– Stefan ?!
– Taaak...? – Joan mia∏a wra˝enie, ˝e podskoczy∏ na dêwi´k swojego imienia.
– O, Joan! Nie wierz´ w∏asnym oczom!
Znali si´ jeszcze z koƒca lat osiemdziesiàtych, kiedy Joan opuÊci∏a po raz
pierwszy centralne rewiry Montrealu uciekajàc z ekipà kilkunastu obserwatorów Amnesty International, najpierw samolotem do Hamburga, a stamtàd
statkiem na Ba∏tyk, w porzàdnà zim´, tak ostrà jak w Kanadzie. W tetrowych plecakach z rzeczami osobistymi zawieêli do Gdaƒska dwadzieÊcia
kilogramów czekolady i pi´ç maleƒkich maszyn do pisania „Olympus”. Ich
lokalny przewodnik, socjolog Stefan Rozmus zrewan˝owa∏ si´ maszynopisem, gdzie po francusku opisano prawie pi´çdziesiàt przypadków ludzi,
których trudne po∏o˝enie chciano ujawniç po tak zwanej „dobrej” stronie.
Po trzech dniach oszo∏omienia ci´˝kim zapachem strajkujàcych robotników,
specjalnym rejsem Air France wrócili na t´ „dobrà” stron´, gdzie nikt niczym
nie chcia∏ si´ zajmowaç. Ani Jean Poireau, który by∏ szefem chyba setki dziennikarzy na co dzieƒ zajmujàcych si´ represjami we wszystkich stronach
Êwiata, ani kanadyjscy tajniacy, do których poszli zaraz po powrocie, ani
6

zwiàzki, do których wys∏ali obszerny raport. Teraz, kilkanaÊcie lat póêniej,
Joan zaczyna∏a w koƒcu rozumieç dlaczego tak si´ dzia∏o. Âwiat nigdy nie
by∏ dobrze urzàdzony.
Ze Stefanem widzieliÊmy si´ jeszcze kilka razy w tych latach, zawsze w
Pary˝u, na uniwersytecie, gdzie przez dwa sezony t∏umaczy∏am na francuski
polskiego Norwida ( po∏àczenie smutne, nic si´ nie zmieni∏o, na moich oczach
grzebali go t∏umnie). W tym czasie Rozmus z powodzeniem wyk∏ada∏ najnowsze dzieje robotniczego podziemia, co podoba∏o si´ studentom, którzy
z braku podobizny Wa∏´sy robili solidarnoÊciowe zbiórki do puszek z podobiznà Fidela.
Ucieszy∏am si´ na jego widok. ¸ysa czaszka, okulary, wzrok s∏owiaƒskiego
inteligenta. Poza nim nigdy takiego egzemplarza nie spotka∏am.
Powiedzia∏am, jak przykro jest mi widzieç go w ostatniej chwili, tu˝ przed
wyjazdem z Polski, ale jemu wyraênie to nie przeszkadza∏o. Poprosi∏ o drobnà przys∏ug´.
UmówiliÊmy si´ po po∏udniu w szkole Bristola, gdzie odb´bnia∏am ostatnie
godziny kursu angielskiego dla pracowników ministerstwa rolnictwa.
Stefan przyniós∏ niewielkich rozmiarów plastikowe pude∏ko w niedomkni´tej
szarej kopercie. Napis „blues harp” by∏ b∏´kitny, co pami´tam z powodu
nast´pujàcej rozmowy:
– Dzi´kuj´, ˝e jak zwykle c o Ê dla mnie w i e z i e s z, ale, sama rozumiesz,
nie chc´ jej wysy∏aç przez obce r´ce... to pamiàtka. Popatrz jaki b∏´kitny napis – dziÊ ju˝ takich nie t∏oczà. Pi´çdziesiàty trzeci rok. Seria „The King”.
– Jestem ci wdzi´czna, ˝e to nie saksofon.
Niejaki Jean Traffaluc, w∏aÊciciel harmonijki, mia∏ jà ode mnie odebraç za
dwa dni, prosto z lotniska de Gaulle’a.
Rozmus poszed∏, a przede mnà otwiera∏ si´ wieczór zgagi i melancholii.
Poprzedniego dnia Pierre wydusi∏ w koƒcu ze mnie to wyznanie, ˝e wracam
przez Pary˝. DomyÊla∏ si´, ˝e planuj´ wyjazd do Petersburga z Marianne,
która mia∏a tam poprowadziç schronisko dla dzieci ulicy. Wszyscy wolontariusze Médecins Sans Fronti?res przy tym projekcie musieli mieç parafk´
Ambasady Rosyjskiej w Pary˝u. Niemcy, Czesi, Hiszpanie, Amerykanie i
Kanadyjczycy – wszyscy szli przez Pary˝.
Pierwszy raz od dziesi´ciu lat znajomoÊci, która poch∏on´∏a co najmniej
dwieÊcie pi´çdziesiàt tysi´cy dolarów kanadyjskich na rozmowy telefoniczne, Pierre nie wytrzyma∏ i od∏o˝y∏ s∏uchawk´.
W podró˝y nie ma nic bardziej praktycznego od torby fotograficznej. Joan
7

mia∏a takà torb´. W trzech g∏´bokich kieszeniach le˝a∏y trzy pó∏litrówki koszernej wódki, jakie zamierza∏a ofiarowaç przyjacio∏om „doktora” po powrocie z Warszawy.
– Upiç si´ czy daç sobie spokój? – dylemat.
Zamiast tego z wewn´trznej przegrody wyciàgn´∏a kopert´. W Êrodku niebieskiego pude∏ka le˝a∏a harmonijka w stroju D Hohnera. By∏ to dobrze
wys∏u˝ony instrument.
Posz∏a do ∏azienki i przepuÊci∏a silny strumieƒ wody przez wysuszone
wn´trza membrany. Zna∏a ten patent od dziecka. Przez ca∏e lata na podobnym instrumencie nieznane bluesowi kombinacje dêwi´ków gra∏ „doktor”
przywo∏ujàc wspomnienie pewnego pociàgu. Nawiasem mówiàc by∏ to pociàg do Treblinki.
– Wir suchen einen Doktor? Ist hier irgendwo ein Arzt?
S∏yszàc to Cichowski, przyjaciel „doktora” zaczà∏ waliç nieod∏àcznà harmonijkà w deski bydl´cego wagonu:
– Ja, ja! Hier ist einer der besten Arzte! Wenn nicht der Beste!!!
Chwil´ póêniej, „doktor” sta∏ na peronie doglàdajàc z∏amanà nog´ niemieckiego ˝o∏nierza. Transport poszed∏ dalej. Bez Cha∏ata. Bez harmonijki. I tak
dalej.

przysz∏o, ˝e ktoÊ móg∏by w takie miejsce wetknàç kart´ japoƒskiego cybershota Sony. Dok∏adnie 2 giga pami´ci.
– Koniec wódki. Zen kucu daczi – zobaczy∏am wyÊwietlonà w g∏owie twarz
nauczyciela ze szko∏y ju-jitsu – Pozycja obronna i atakujàca, Joan.
***

CoÊ wyg∏usza∏o niskie tony. Od razu mia∏am wra˝enie, jakby kana∏y mi´dzy
membranami by∏y zatkane. To si´ zdarza harmonijkom, oczywiÊcie. Jeszcze
raz podstawi∏am jà pod strumieƒ wody. Dalej nie gra∏a. By∏am pewna, ˝e to
paproch. CoÊ, co wpad∏o do Êrodka i utkn´∏o mi´dzy
blaszkami. Rozkr´caç czy daç sobie spokój? Najpierw po˝egnalna wódka.
Po dwóch pierwszych setkach postanowi∏am ratowaç si´ rosyjskà szko∏à
zakàszania. W mieszkaniu nie by∏o do jedzenia nic prócz lodów z wieczoru po˝egnalnego, jaki urzàdzili tu moi uczniowie, na co dzieƒ dwunastu
podstarza∏ych urz´dników, w wi´kszoÊci z ˝onami. Zostawili po sobie prawie
sto pustych butelek od piwa i dwa kartony lodów.
Czubkiem kuchennego no˝a odkr´ci∏am bez trudu dwie ma∏e Êruby. By∏y
ca∏kiem poluzowane. Wyj´∏am nagwintowane tulejki i rozchyli∏am pokrywy instrumentu. Widok wn´trza by∏ doÊç zaskakujàcy, lecz jeszcze przez d∏u˝szà
chwil´ usi∏owa∏am znaleêç wyt∏umaczenie dla czegoÊ, co z powodzeniem
mo˝na by∏o wziàç za jego d u s z ´. By∏ to kawa∏ek plastiku najwy˝ej trzech
cali d∏ugoÊci, nadrukowany numerami serii oraz informacjami: „Complies
Canada”, co mnie zadziwi∏o i „Made in Japan”, co wydawa∏o si´ o wiele
bardziej na miejscu. PomyÊla∏am, ˝e zamontowano tu przystawk´ akustycznà, jakiÊ japoƒski patent dla mi∏oÊników harmonijek. Do g∏owy mi nie
8

9

ROZDZIA¸ II
Bia∏y citroen Berlingo sta∏ od godziny pod roz∏o˝ystym kasztanem, skàd
roztacza∏ si´ widok na mikroskopijny park dolinki szwajcarskiej. Dwóch
m´˝czyzn, których sylwetki ledwie majaczy∏y w mroku, zapala∏o raz po raz
papierosy. Uwa˝ny obserwator móg∏ dostrzec jarzàce si´ bez ustanku czerwone ogniki. By∏a godzina jedenasta. O tej porze ˝ycie miasta zamiera∏o na
dobre.
Ostatni samotni spacerowicze z psami znikn´li z pola widzenia pasa˝erów
citroena. Tamci odczekali jeszcze kwadrans, po czym bez poÊpiechu wysiedli
z samochodu i w milczeniu przeszli na drugà stron´ ulicy. Ich cel znajdowa∏
si´ na ty∏ach budynku Ambasady Królestwa, który sam w sobie dobrze by∏
znany przynajmniej jednemu z nich. Temu, który nazywa∏ si´ Aleksander
Siergiejewicz Dunin i w tej w∏aÊnie chwili mamrota∏ pod nosem prze∏ykajàc
co grubsze przekleƒstwa:
– Durny pies... swo∏ocz.... ˝e te˝ was matiuszka na Êwiat wyda∏a. Takich, jak
wy to w ∏eb...i na „czeczenów”! Pies...
Jego towarzysz, na oko wy˝szy o g∏ow´ i znacznie powa˝niejszej postury,
szed∏ obok w milczeniu i widaç by∏o jak kuli si´ w cieniu tego drugiego, jak
chlaszcze go ka˝de s∏owo. Jednak nie próbowa∏ nic wtràciç do urywanego
monologu Dunina. Co i raz rzuca∏ niepewne spojrzenie na b∏yskajàce okna
kamienic, jakby czegoÊ szuka∏ w pami´ci.
Min´li ochron´ Ambasady, nie zwracajàc uwagi na sennego wartownika
odmierzajàcego monotonnym krokiem chodnik Alei Ró˝ i bez wahania
znikn´li w bramie kamienicy pod numerem dwunastym.
– Trzecie pi´tro – rzuci∏ wystraszonym g∏osem milczàcy dotàd cz∏owiek.
Nie przywo∏ali jednak windy, lecz ciemnymi schodami, spokojnie, jak gdyby
stàpali po ogonie Êpiàcego tygrysa, wspi´li si´ na przedostatnie pi´tro. W
koƒcu stan´li przed drzwiami u wylotu korytarza, wstrzymujàc oddech. Dunin
skinà∏ g∏owà. Jego towarzysz zdecydowanym ruchem trzykrotnie nacisnà∏
dzwonek. Po chwili jeszcze raz powtórzy∏ seri´ dêwi´ków – dwa krótkie,
jeden d∏ugi – i zamar∏ w oczekiwaniu.
– Kto? – us∏yszeli w koƒcu m´ski g∏os zza drzwi.
* To ja, Kola.
Zapad∏a cisza. Min´∏o co najmniej pó∏ minuty zanim us∏yszeli odg∏os otwieranego zamka. Drzwi uchyli∏y si´ lekko, a w smudze Êwiat∏a ukaza∏a si´
∏ysa g∏owa z resztkà jasnych w∏osów. Dunin, niezauwa˝ony, w bezpiecznym
oddaleniu przymknà∏ oczy z wyrazem napi´cia na twarzy.
– Czego tu szukasz, cz∏owieku? – st´knà∏ w∏aÊciciel ∏ysej czaszki.
– Musz´ wam skazaç...powiedzieç – poprawi∏ si´ cz∏owiek o imieniu Kola –
coÊ bardzo wa˝nego. – Bezradnym wzrokiem omiót∏ ciemny korytarz, jakby
10

chcia∏ daç do zrozumienia, ˝e nie jest to najlepsze miejsce na rozmow´.
¸ysy otworzy∏ nieco szerzej drzwi.
– Minuta – warknà∏ nieprzyjemnym g∏osem, nie pozostawiajàc wàtpliwoÊci
co do roli, jakà pe∏ni∏ w jego ˝yciu niespodziewany goÊç.
TrzydzieÊci sekund póêniej drzwi znowu si´ uchyli∏y. Tym razem stanà∏ w
nich Kola.
– Aleksandrze Siergiejewiczu! Droga wolna.
– Psst, – syknà∏ tamten.
– Co za dureƒ z niego – pomyÊla∏ te˝ kolejny raz tego nieskoƒczenie d∏ugiego
dnia, który zaczà∏ si´ o piàtej rano waleniem w drzwi apartamentu Dunina.
Pijany Kola dobija∏ si´ nie na ˝arty, co raz to klnàc i zawodzàc g∏oÊnym
szlochem.
– A ten czego tu chce? – westchnà∏ Dunin na widok pijanego osi∏ka, by po
chwili waliç go na odlew po pysku, jak zwierz´, jak psa. Mia∏ ku temu wa˝ne
powody....
Teraz wynurzy∏ si´ z mroku i bezszelestnie wsunà∏ do mieszkania ¸ysego.
Znalaz∏ go od razu na progu pokoju. Omiót∏ czujnym spojrzeniem wn´trze i
rozkaza∏:
– Okna!
Kola rzuci∏ si´ do rozsuni´tych stor i szarpni´ciem przes∏oni∏ widok na
ulic´.
– Tak...dobrze, co my tu mamy...? – Dunin pochyli∏ si´ nad le˝àcym
cz∏owiekiem. Nieco powy˝ej zegarka odnalaz∏ przyssany do skóry izotermiczny pasek syntetycznego kryszta∏u.
– Mówi∏em, pod paskiem!!! – Zmià∏ przekleƒstwo w ustach i sprawnym
ruchem wyrwa∏ ˝àd∏o. – Do roboty....
Kola rzuci∏ mu pytajàce spojrzenie.
– Co oczy wywalasz? Zwiàzaç, usadziç... tam przy biurku, zakneblowaç. W
y k o n a ç.
Nareszcie Kola móg∏ udowodniç swojà przydatnoÊç. Z ochotà i wprawà upora∏
si´ z nowym zadaniem w kilka minut. By∏ dobrze przygotowany. Wojskowym
pasem, który jednym ruchem wyzwoli∏ z w∏asnych spodni, sp´ta∏ bezw∏adne
cia∏o i mocno przytwierdzi∏ do oparcia wysokiego, biurowego fotela.
– Wykonano. – Zadar∏ g∏ow´ ruchem wilka, który zagryz∏ ofiar´, lecz Dunin
nie zwraca∏ na niego uwagi. Z wewn´trznej kieszeni p∏aszcza wyjmowa∏
w∏aÊnie pod∏u˝ny bràzowy futera∏.
– Milczeç – skarci∏ swojego psa, nie podnoszàc g∏owy.
W skupieniu przystàpi∏ do przeglàdu gàbczastych rynienek, gdzie spoczywa∏y
oznaczone numerami ampu∏ki, choç ju˝ na pierwszy rzut oka ró˝ni∏y si´
mi´dzy sobà kolorem i g´stoÊcià p∏ynów. Ta, którà wybra∏ Dunin, mia∏a numer osiem i pozwala∏a przyspieszyç zwolniony rytm serca w ciàgu nie wi´cej
11

ni˝ trzynastu sekund.
Zaciàgnà∏ p∏ynem ˝àd∏o izoplastra. Pochyli∏ si´ nad cia∏em pokracznie
uwieszonym na oparciu fotela i znalaz∏ ca∏kiem dobre miejsce na karku
¸ysego.
Nie min´∏o pi´tnaÊcie sekund, a bezw∏adny korpus poruszy∏ si´.
– Szcziastliw – powita∏ go rosyjski g∏os zza pleców. – Teraz – ciàgnà∏ Dunin
po polsku z wyraênym wschodnim akcentem – obudziliÊmy si´ i b´dziemy...
Êpiewaç.
¸ysy próbowa∏ unieÊç znad kolan skr´powanà g∏ow´.
– Spokojnie, spokojnie, zaraz zaczniemy... numer „cztery” – powiedzia∏ Dunin
sam do siebie i dopiero po drugim zabiegu, tym razem plaster przyklei∏ na
wewn´trznej skórze przedramienia zadzierajàc lekko koszul´, móg∏ chwil´
odpoczàç. Nie rzuci∏ nawet okiem na ∏ysego, jak demiurg, któremu zb´dna
jest wszelka satysfakcja poza jedynà oczywistà radoÊcià tworzenia.
Dunin spojrza∏ na zegarek i odczeka∏ jeszcze trzy minuty. Kola zszed∏ mu
z pola widzenia, stojàc w bezpiecznej odleg∏oÊci w rogu pokoju, za telewizorem. Dobrze pami´ta∏ ostatnie polecenia z samochodu: niczego nie ruszaç,
nic nie dotykaç. Rozumia∏, ˝e sytuacja wymaga∏a nadzwyczajnych Êrodków,
a bioràc pod uwag´ swojà r o l ´, jedyne czego pragnà∏ to wróciç szcz´Êliwie
do rodzinnej chaty w pieremieszlaƒskim powiecie. Na wszelki wypadek jak
najciszej oddychaç i jak najmocniej biç, gdyby pad∏y rozkazy.
Z ust ¸ysego skapywa∏y na dywan packi Êliny. On równie˝ zamar∏ bez ruchu,
choç g∏oÊny, rytmiczny oddech Êwiadczy∏ o wyrównanej pracy serca.
– Dla kogo pracujesz?
– Dla Francuzów – odpowiedzia∏ natychmiast tamten.
* Co wiesz?
Tym razem ¸ysy milcza∏ przez chwil´. W koƒcu pozbawionym emocji g∏osem
udzieli∏ wyjaÊnienia:
– Nic nie wiem. Dosta∏em zlecenie. Mia∏em przekazaç zdj´cia.
– Ile razy?
– Dwa razy.
Dunin z satysfakcjà pokiwa∏ g∏owà, jakby s∏ysza∏ dobrze nastrojony silnik
i˝a.
– Jak to sz∏o dalej?
– Przez kuriera.
– Wi´cej...
– Kurier Czerwonego Krzy˝a...
– Ostanio kiedy?
– Wczoraj mia∏ przewoziç nerk´, ale Szwajcarzy odwo∏ali zamówienie...
– Mów.
– Znalaz∏em jokera.
– Kogo? – zdziwi∏ si´ Dunin.
12

– Jokera, wyjÊcie awaryjne... – g∏os ¸ysego zaczà∏ si´ ∏amaç, z coraz
wi´kszym trudem opanowywa∏ Êlinotok.
Dunin szarpnà∏ go z boku za r´k´ sprawdzajàc plaster. Jeszcze raz powtórzy∏ dawk´ serum. Odczeka∏ chwil´ i dobitnie wysylabizowa∏:
– Czy przesy∏ka zosta∏a ju˝ dostarczona?
– Jutro w Pary˝u.
– Kto?
¸ysy mobilizowa∏ resztki si∏, by nie powiedzieç nic wi´cej.
Kola bezszelestnie zbli˝y∏ si´ do Dunina. Ten jednak wstrzyma∏ go ruchem
r´ki. Uwa˝nie spojrza∏ na zegarek, po czym przeniós∏ wzrok na ∏ysà
czaszk´.
– ¸ysy – powiedzia∏ w koƒcu. – Ty i ja mamy ma∏o czasu. Trzy minuty.
Dok∏adnie trzy minuty i pi´tnaÊcie sekund. Kto to jest?
– Kobieta. Joan.
– Joan kto?
– Joan nie ma z tym nic wspólnego.
– Joan kto? Pytam?!
– Joan Chalat.
– Jak ?
–... rejsowy samolot do Pary˝a....

– A d r e s.
– Wie˝owiec przy kinie Atlantic. Jedenaste pi´tro. Nic wi´cej nie wiem.
Spotka∏em jà u Bristola.
– U kogo?
– Szko∏a, szko∏a Bristola na Placu Trzech Krzy˝y.
– Palisz?
– Tak.
Na biurku le˝a∏a paczka Pall Mall. Dunin skinà∏ na Kol´.
– Przypal.
W czasie gdy ten pos∏usznie uwija∏ si´ nad skulonà g∏owà ¸ysego, wciskajàc mu do ust papierosa, Dunin si´gnà∏ po swoje podr´czne ambulatorium.
Krytycznie przejrza∏ jego zawartoÊç, poprawi∏ pozycj´ ampu∏ek tak, by numery stan´∏y w nienagannym szpalerze, po czym pobra∏ liquidum numeru
„trzeciego”. Zbli˝y∏ si´ do zlanego potem karku i wymamrota∏:
– Nawet nie poczujesz, ljubowczik, to lepsze ni˝ currara.
Po chwili cia∏o ¸ysego skurczy∏o si´ na u∏amek sekundy i wszelkie ˝ycie w
tym cz∏owieku zgas∏o.
Dunin pokiwa∏ g∏owà.
– Posprzàtaç.
13

Gdy pó∏torej minuty póêniej opuszczali ciche mieszkanie, cia∏o spoczywa∏o
bez∏adnie na biurku, niedopa∏ek tli∏ si´ jeszcze w popielniczce i nic nie
wskazywa∏o na to, ˝eby tego fatalnego wieczoru samotny gospodarz w
wieku zawa∏owym, nadu˝ywajàcy nikotyny i alkoholu pracownik naukowy,
pocieszy∏ si´ u progu ˝ycia obecnoÊcià jakichkolwiek goÊci.
***

ROZDZIA¸ III
Tu˝ po dwunastej w po∏udnie Joan wje˝d˝a∏a na jedenaste pi´tro wie˝owca,
który przez ostatnie miesiàce nazywa∏a swoim domem.
Dwie godziny wczeÊniej, punktualnie o dziesiàtej dopad∏a do drzwi centrum
technologii Sony, lecz trzeba by∏o determinacji, by wytrzymaç nieskoƒczenie
d∏ugà godzin´, dzielàcà jà od otwarcia sklepu.
– Czy pani bardzo zale˝y, ˝eby odtworzyç zawartoÊç tego dysku?
– Och, tak, wie pan, to sprawa osobista... – spojrza∏a mu w oczy z minà
cierpiàcej kobiety.
M´˝czyzna zniknà∏ za matowym szk∏em. Po kilku minutach wróci∏ niosàc w
r´ku cd-roma.
– To wszystko, co mo˝emy zrobiç. Zgra∏em to pani w formacie czytelnym dla
najprostszego peceta.
Teraz niecierpliwie przekr´ca∏a klucz w zamku, który jak zawsze stawia∏
opór, co od miesi´cy by∏o powodem telefonów do Karpia.
Pan Karp by∏ w∏aÊcicielem co najmniej pi´ciu apartamentów, jakie szko∏a
Bristola dzier˝awi∏a w centrum miasta i nic nie wskazywa∏o na to, by ten
zaj´ty cz∏owiek mia∏ kiedykolwiek g∏ow´ skupiç si´ na sprawie tak b∏ahej jak
zepsuty zamek.
Nast´pnego dnia rano mia∏am samolot. Wszystkie sprawy warszawskie by∏y
w∏aÊciwie zamkni´te. Na stole zostawi∏am jeszcze laptopa.
Spodziewa∏am si´ niezwyk∏ego widoku, jednak to, co zobaczy∏am wprawi∏o
mnie w os∏upienie. DwanaÊcie zdj´ç ekranu komputera, na którym wyÊwietlono schemat budowy c z e g o Ê, co na dobrà spraw´ mog∏o byç nawet
przekrojem kartofla. Zapisy tego samego uj´cia powtarza∏y si´. Dopiero po pewnym czasie zrozumia∏am, ˝e jest to osiem tablic ró˝nej treÊci,
sk∏adajàcych si´ byç mo˝e na ca∏oÊç.
Zaskoczy∏y mnie opisy podane nie w alfabecie ∏aciƒskim, lecz cyrylicà.
Mog∏am si´ tylko domyÊlaç – rosyjski, bu∏garski, serbski...? Jako znawca
literatury polskiej wypada∏am tu raczej s∏abo.
PomyÊla∏am, ˝e trzeba zawiadomiç Pierre’a. Ka˝dy sejsmolog ociera si´ w
koƒcu o nauki Êcis∏e i potrafi z czegoÊ takiego zrozumieç cokolwiek nawet
b e z cyrylicy.
Pierwszego maila wys∏a∏am do Pierre’a kwadrans przed drugà.

Joan siedzia∏a przed ekranem laptopa i czeka∏a na wiadomoÊç od Pierre’a.
Stawa∏o si´ dla niej jasne, ˝e cokolwiek by to nie by∏o, z ca∏à pewnoÊcià nie
14

15

by∏o to nic legalnego. Jako obywatelka Kanady, nawet tak kontestujàca praktyczne znaczenia, mia∏a wysoko wyrobione poczucie szacunku dla prawa.
Poza tym, choç Stefan nie wyglàda∏ na morderc´, Joan zaczyna∏a si´ baç.
MyÊla∏a o Traffaluc’u, który mia∏ czekaç za kilkadziesiàt godzin na lotnisku
Charlesa de Gaulle’a. Widzia∏a siebie w wejÊciu do r´kawa, czajàcà si´ na
widok ka˝dego m´˝czyzny. Bia∏y czy Arab...? Blondyn? Brunet?
– Shiiiit, – krzykn´∏a w koƒcu, zatrzaskujàc z impetem wieko komputera.
Pierre nie dawa∏ znaku ˝ycia. Dochodzi∏a czwarta. Po polsku szesnasta.
Tego dnia wewn´trzna lista dyskusyjna Urz´du Ochrony Paƒstwa Êwieci∏a
˝enujàcà pustkà. Oficerowie UOP, doborowa kadra wywiadowców w strukturze paƒstwa cz∏onkowskiego NATO, ludzie nieprzeci´tnej inteligencji, mieli
sobie zazwyczaj o wiele wi´cej do powiedzenia ni˝ gruby kawa∏ o sposobach
na upartà bab´, który od rana krà˝y∏ po wszystkich skrzynkach mailowych
urz´du.
Konrad siedzia∏ wyjàtkowo w biurze, z trudem zabierajàc si´ do ma∏o zajmujàcej i ˝mudnej roboty – przejrzenia oko∏o tysiàca plików na temat diaspory
rosyjskiej w Europie, szczególnie Romanowów. Stanowczo wola∏by na
swoim miejscu posadziç kogoÊ innego. Nie by∏ typem jajog∏owego analityka
i jak tylko móg∏, ucieka∏ z biura. Tym razem chcia∏ to jednak zrobiç osobiÊcie,
na proÊb´ samego Szefa. Nazywali to bronowaniem, gruntownym przygotowaniem gleby, czyli nowà filozofià dzia∏ania Urz´du Ochrony Paƒstwa.
Jako oficer odpowiedzialny za wizyt´ wielkiej ksi´˝nej rosyjskiej Marii i jej siedemnastoletniego potomka – ksi´cia Grigorija, mia∏ teraz dog∏´bnie poznaç
genealogi´ rodziny a˝ do Kiry∏a, który by∏ wnukiem cara Aleksandra II.
Dawa∏ sobie na to siedem godzin. Spojrza∏ na zegarek. Dochodzi∏a szesnasta.
„Mo˝e wyskoczymy na kaw´ do bufetu. Czy mnie jeszcze pami´tasz?” –
napisa∏a Ruda Kicia, jak nazywa∏ pi´knà dziewczyn´ z sekretariatu Nadzoru
Bezpieczeƒstwa Wewn´trznego.

Scheda po zamordowanym w Jekaterynburgu Carze Rosji Miko∏aju II mia∏a
wielu amatorów w Europie. Wyglàda∏o na to, ˝e aktualnie prowadzi∏ Madryt
przed Londynem. Tak czy inaczej szanse powodzenia kampanii na rzecz
powrotu monarchii w Rosji by∏y jak jeden do dziesi´ciu.
Obs∏uga wizyty ksi´˝nej i Grigorija by∏a rutynowà akcjà podejmowanà z
urz´du. Trzy osoby ochrony i on, oficer prowadzàcy, jako czwarty. Leniwie
pomyÊla∏ o Rudej Kici.
Za kwadrans piàta. List od Dodo.
„By∏em dziÊ u Starego. S∏ysza∏em twojà melodi´! Dodo.”
Konrad a˝ gwizdnà∏. Czy˝by po czterech latach zdecydowali si´ jednak uruchomiç agenta w Kapsztadzie!?
Joan siedzia∏a przed komputerem, a uczucie mrowienia w palcach nasila∏o
si´. Mia∏a to kilka razy w ˝yciu. W Meksyku, gdzie prze˝y∏a trz´sienie ziemi,
w Ontario, gdzie odby∏a pierwszà lekcj´ pilota˝u ma∏ych samolotów sportowych i teraz, w cholernej „Wojennej Pile”. Zastanawia∏a si´ gdzie szukaç pomocy. Niewyraêny Êlad zapisany w pami´ci, twarz m´˝czyzny z gazety, typ,
jaki lubi∏a, „twarde szcz´ki”, „facet z wywiadu”, tak wtedy pomyÊla∏a, powiód∏
jà do polskiej przeglàdarki. Po chwili internet wyplu∏ na ekran dwadzieÊcia
dwa adresy. Zdecydowa∏a si´ wys∏aç same zdj´cia, bez s∏owa komentarza
do kogoÊ, kto figurowa∏ na liÊcie jako „poczta@uop.gov.pl”.
Skupi∏a ca∏à si∏´ woli, by dotrzeç do kiosku z papierosami. Ju˝ w windzie
zapali∏a Marlboro, pierwszego od szeÊciu miesi´cy. Wytrawny dym nikotyny zako∏owa∏ w g∏owie. Znowu szamotanina z zamkiem. Kàpiel. Nikotyna.
Setka koszernej. Kawa. Wszystko trwa∏o nie wi´cej ni˝ trzy kwadranse. Bez
nadziei podesz∏a do komputera. Odpali∏a.
– Oh, yeah! – na widok listu zrobi∏o jej si´ goràco. Nadawca: „postman@
uop.gov.pl”.

„Nie dziÊ, Kicia. Musz´ wypiç czaj” – odpowiedzia∏ po namyÊle i na chybi∏ trafi∏
otworzy∏ dokument oznaczony jako „Siergiejew Posad”. Zdj´cia klasztoru.
Portret Aleksego II. Notatka z wizyty Kanclerza Niemiec. Pod „So∏˝enicyn”
– trzystronicowy poemat prawos∏awia i rosyjskiej duszy. Zanotowa∏ jedno
zdanie...
„Mam dy˝ur, wpadnij potem.” – napisa∏a b∏agalnie Kicia.
W kopert´ w∏o˝y∏a zdj´cie samotnej lwicy na skale.
Odpowiedzia∏ : „Nie kuÊ – skàpa m´ska ∏za” i zajà∏ si´ Pary˝em.
Tamtejsi Romanowowie nie bardzo lubili oficjalnych pretendentów do tronu.
16

17






Download INNOWIERCA



INNOWIERCA.pdf (PDF, 317.47 KB)


Download PDF







Share this file on social networks



     





Link to this page



Permanent link

Use the permanent link to the download page to share your document on Facebook, Twitter, LinkedIn, or directly with a contact by e-Mail, Messenger, Whatsapp, Line..




Short link

Use the short link to share your document on Twitter or by text message (SMS)




HTML Code

Copy the following HTML code to share your document on a Website or Blog




QR Code to this page


QR Code link to PDF file INNOWIERCA.pdf






This file has been shared publicly by a user of PDF Archive.
Document ID: 0000209832.
Report illicit content